Moi Drodzy,
tydzień temu odbyło się pierwsze spotkanie w związku z próbą uruchomienia IPSC LAA, czyli mój substytut "krzaków".
Relację ze spotkania czas popełnić…
Lojalnie uprzedzam, będzie bardzo subiektywna, a na domiar
złego, popełniona przez kobitkę, a co za tym idzie, widziana moim, babskim
okiem…
Nastał ten długo wyczekiwany dzień… Niedziela, 13 stycznia
2012. Była piękna, słoneczna pogoda, nie licząc tego padającego śniegu,
wiejącego wiatru i zimna, które przenikało wszelkie możliwe warstwy… Ale my się
nie poddamy i ruszamy na miejsce, czyli do Młyna Sułkowickiego.
Po przybyciu, okazało się, że już część chętnych czekała,
ale jeszcze kilka chwil nam zostało, więc czekamy… Co chwilę ktoś dochodził, aż
w końcu zebrało się nas 11 osób plus ja, Wasz nadworny kronikarz. Oczywiście
kilka chwil na poznanie, wymiana zdań, uwag, gadka o wszystkim, czyli o niczym.
Mieliśmy jeszcze kilka chwil, Panowie wyciągają kanapki i zaczyna się piknik J
Brakowało jeszcze jakiegoś ogniska, albo choć koksownika, żeby się troszkę
ogrzać, ale i bez tego daliśmy radę, a humory nas nie opuściły.
Nadeszła właściwa pora i wchodzimy do Areny. Mamo… Po kilku
chwilach stania na zimnie, wejście na drugie piętro stanowiło wyczyn, który już
zasługiwał na uznanie i oklaski. Wszyscy okazali się dzielni, silni i
zahartowani i oczywiście wdrapali się na wysokości. Kolejny etap, to przejście
przez labirynt już w samej Arenie. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie urządzili
sobie małej wycieczki krajoznawczej- znaczy część grupy lekko zbłądziła, ale
szybko się odnaleźliśmy i dołączyliśmy do czoła peletonu.
Wskazano nam szatnię, w której można było się przygotować,
zostawić zbędne rzeczy. Jeszcze kilka chwil ogólnego chaosu i zaraz się
zacznie…
Dosłownie po kilku minutach, kiedy wszyscy już byli zwarci,
silni i gotowi, zebraliśmy się w przejściu i się zaczęło.
Na pierwszy ogień poszły przepisy. Oczywiście nie czytaliśmy
ich na spotkaniu, tylko były omawiane. Padały różne pytania i odpowiedzi na
nie. Fajnie, bo tak naprawdę zrobiła się burza mózgów i można było spokojnie
wyjaśniać wszelkie wątpliwości.
(Japońscy turyści dotarli i tu- zdjęcia robione były i to w ilościach hurtowych
;) ).
Po suchych przepisach przyszedł czas na macani J
Ups… Pardon… Na oglądanie i omawianie sprzętu, a także jak ktoś chciał, to mógł
potrzymać replikę „sąsiada”. To zajęło kilka minut, ale i tu również była burza
mózgów, wymiana doświadczeń i porad w stylu „co?”, „gdzie?”, „kiedy?”.
(W tej części japońscy turyści znów się uaktywnili i aparaty
poszły w ruch.)
Część teoretyczną mamy już za sobą, ale mały niedosyt wciąż
w nas drzemie… Decyzją większości, przechodzimy do praktyki. No może praktyka,
to za duże słowa, ale jak już się ma repliki, które są gotowe do działania, to
grzechem by było nie użycie ich.
Mija chwila i tarcze już zostały poprzypinane. Zaczynamy
właściwą zabawę. Jeszcze tylko kilka słów wyjaśnienia i się zaczyna… Padają
komendy i poszli… Pierwszy „start” był często stopowany, ale chodziło o to,
żeby wytłumaczyć, za co sędzia może „dać po łapach”. Potem już szło płynnie i
non stop coś się działo.
Po kilku przejściach pierwszego toru, został zmieniony tor i
znów zabawa szła w najlepsze. Wszyscy szczęśliwi i zadowoleni.
Jedyny minus, a raczej nie minus, tylko problem techniczny,
nad rozwiązaniem którego trzeba jeszcze pomyśleć, to zachowanie replik na green
gas. Niestety, jak na wstępie pisałam, było dość zimno i replikom chłód nie służył. Dokładniej, gaz
się ich nie trzymał i to trochę bardzo skróciło zabawę. Niemniej… Coś się
wymyśli…
Na zakończenie napiszę tak:
I ja tam byłam… Marzłam i zdjęcia robiłam…
P.S. Poniżej filmik mojego autorstwa :)